Stało się, jestem tu! Tyle miesięcy marzeń i strachu. Bardzo dużo niepotrzebnego strachu. szczepionki, malaria, bieda, złodzieje. A na miejscu w Kenii mili uśmiechnięci ludzie i spokój. Nic tu się nie śpieszy. Nawet komar leniwie kąsa 😉
Jest pora sucha. Po raz pierwszy jestem w tak wysokiej temperaturze. Nie ma odpoczynku nawet w nocy. Sytuację ratuje basen i ocean. Choć woda w temperaturze zupy (powyżej 25 stopnii) Wiele rzeczy w tym roku było po raz pierwszy. Pierwszy raz spędzam święta sama. No i cel najważniejszy Kilimanjaro. W góry zawsze starałam się chodzić w grupie, choć małej, ale zawsze, dla bezpieczeństwa. Tym razem idę sama na szczyt. No dobra, prawie sama. Z lokalnym przewodnikiem. Ale w zmaganiu z górą zawsze ostatecznie jesteśmy sami. Nie zdobywa się dla kogoś, zdobywa się szczyty dla siebie. Walczy się samemu z sobą. Jest jeden prosty cel. Szczyt. Tak niewiele rzeczy w moim życiu było tak prostych. Ostatecznie wszystko sprowadza się do dobrego przygotowania fizycznego i sprzętu. Potem już nic od Ciebie nie zależy. Musisz poddać się górze. Poddać, czyli liczyć na jej łaskę. Że da Ci na nią wejść. Czy Kilimanjaro okaże się dla mnie łaskawe? To się okaże w sylwestra.
Wszystkie tegoroczne wyprawy układają się w logiczną całość. Koniec roku powinnam przywitać na szczycie Kilimanjaro, na prawie 6000 metrach! Czyż to nie będzie piękny finał? A zarazem początek nowego roku? Kochany 2017! Nie mogę się Ciebie doczekać. Głowa jest pełna planów… ale póki co jest tylko jeden – wejść na tę cholerą górę!